Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciekaw jestem, czy takie wągry to coś żywego, czy nie?
— Mają pewnie swoje odrębne życie. My jesteśmy takiemi wągrami, powtykanymi w okrągłą gębę ziemi.
— Psiakość, takie świństwo i żyje, hę!
Lucjan poczuł się lepiej. Od pewnego czasu miewał te gwałtowne przejścia ze stanu zupełnej niemocy do lekkiej poprawy. Obrócił się i patrzał płonącemi oczami na pokój. Widział Zygmunta podrzucającego i łapiącego w powietrzu swoją dwuzłotókę, oraz Bednarczyka manewrującego palcami koło twarzy.
— Zygmunt, schowaj te pieniądze, bo znowuż zgubisz!
— Masz rację! Wsadził pieniądz do kieszeni i podszedł do Lucjana.
— Co, lepiej ci trochę?
— Tak, gorączka się zmniejszyła. Czy tylko wy jesteście w domu?
— Aha. Porozłazili się. Matka poszła do „Miećka“, ciekaw jestem, jak długo ten smarkacz będzie siedział.
— Pewnie niedługo, młody jest, to go zwolnią.
Zygmunt przeciągnął się i wyrzekł ze smętkiem:
— I powiedz tylko, jak życie nędznie się wlecze. Nic ciekawego, żadnej perspektywy, sama pustka i jałowizna. Pomyśl tylko, za parę dni idę do wojska. Jeśli była jaka nadzieja, że dojdę do równowagi, to teraz wszystko w łeb wzięło. Co ja tam będę robił? Zgłupieję do reszty. Żebym miał chociaż