Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dorosłym człowiekiem i tyle pieniędzy poszło na marne? Chyba uczyć się dalej, co?
— Uczyć się? teraz, kiedyś się pan przekonał, żeś pan do tego niezdolny!? Nigdy, tylko zmienić kierunek!
Bednarczyk stanął przed lustrem, palcem nagiął nos w stronę prawego policzka, westchnął i poszedł się myć.
Lucjan odrobił swój ranny kaszel i teraz leżał nawznak, przysłuchując się odgłosom swego gardła. Dziś była niedziela. Od czasu choroby, Lucjan lubił ten dzień. Wszyscy się kręcili, rozprawiali, mieli wesołe twarze w związku z dniem odpoczynku. Ale teraz spali jeszcze, tylko ci dwaj zerwali się wcześnie. Student zacisnął zęby i obcążkami odrywał z pod obcasa niezdarty kawałek skóry. Praca szła mu opornie, razem ze skórą wyłaziły gwoździe i groziły rozpadnięciem się całego obcasa, podczas gdy chodziło tu o jego wyrównanie. Wkońcu uporał się z tem jakoś Chodził teraz bez celu, w kalesonach tylko. Czasem przystawał, unosił głowę do góry i sądząc, że nie jest obserwowany, wył cichutko, lub też szeptał coś z samym sobą. Zbliżył się do łóżka i wyciągnął z pod siennika na kant ułożone spodnie. Podszedł do okna, pochylił się i coś tam sobie oglądał. Tyłem odwrócony do Lucjana wyglądał jak ledwie trzymający się na nogach tułów, bez rąk i bez głowy. Bednarczyk wybiegł z kuchni obnażony, prężył swe tłuszczem obrosłe ramiona, wypinał pierś, podskakiwał. Podziwiali wzajemnie swe zalety fizyczne. Tak, masz pan wpraw-