Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trudno jest zorjentować się, która godzina, w każdym bądź razie jest bardzo wcześnie. Lucjan odjął głowę od poduszki i spojrzał w głąb pokoju. Na tle szyb okiennych majaczyły sylwetki dwóch studentów. Napół ubrani stali obok siebie i przyciszonym głosem rozmawiali. Bednarczyk trzymał przed sobą lustro i ze zmarszczonemi brwiami wpatrywał się w nie, Józef trwał w pozie wyczekującej.
— Psiakrew, ma pan rację, rzeczywiście, jest trochę krzywy, ale ciut... ciut!
— Kiedy, panie Bednarczyk, ja musiałem mieć rację, przecież ja mam oko wyrobione na tych kreśleniach. Ciągle, uważa pan, kreślę, i dla siebie i dla kolegów. Krzywy jest i kwita, wola boska.
Bednarczyk z westchnieniem postawił lustro na komodzie, poczem usiadł na kanapie i jął wdziewać buty. Postękiwał i patrzał w zamglony poranek za oknami. Wreszcie zapytał:
— Panie Józefie, cobyś pan zrobił na mojem miejscu?
— Jakto? O czem pan mówi?
— No, gdyby się panu tak we wszystkiem nie wiodło? Gdybyś pan nie zdał egzaminu?
— Niemożliwe, żebym nie zdał egzaminu!
— Ja wiem, ale gdyby tak...
— Za bardzo wiem, czego chcę, żebym miał nie zdać. Ale gdybym miał komuś radzić, co ma robić po nie zdaniu... hm, ja wiem. Kiepska sprawa! Niechby za jakieś rzemiosło się uchwycił.
— Co pan wygadujesz! Za rzemiosło, jak się jest