Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cisza była absolutna, nawet zegar, ten jedyny głos w nocy, był martwy. Czas mijał wolno, nic się nie zmieniało. Daleko tylko, za oknami, zaturkotało auto przy wjeździe na „kocie łby“. Sygnał zabrzmiał, jak stuk obcasików biegnącej kobiety zapewnie, potoczył się po trotuarze. Ale tutaj, w pokoju, właśnie przerwały ciszę czyjeś wzdychania, coś skrzypiało, jakgdyby ciało ugniatało sprężyny. Przytem wzmagało się sapanie ludzkiego oddechu.
— Psiakrew, tyle o tem było gadania, a ten swoje robi, nie może się wstrzymać, — pomyślał Lucjan. Natychmiast jednak przypomniał sobie pewien poranek i wstrząsnął się od wstydu i wstrętu. Nakrył uszy kołdrą, aby nie słyszeć wyraźnych już jęków Bednarczyka.
Bardzo późno wrócił Dziadzia. Zwierzał się jeszcze Lucjanowi ze swych zamierzeń, właśnie niedawno pożegnał się ze swą narzeczoną. — Bądź dobrej myśli, Lucjanie, wyliżesz się i jeszcze będziesz huśtał na nogach moje dzieci.


ROZDZIAŁ XI.

— Mówię panu, że jest krzywy.
— Nigdy! Orli może, ale nigdy krzywy!
— Pan zawsze musi się sprzeczać. Skieruj pan twarz prosto w lustro, zobaczysz pan lekkie odchylenie w stronę lewego policzka. No, czy kłamię?