Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I wiesz pan, że ja długo nie pociągnę? — Poczem wrócił do łóżka.
Student ziewnął, powiedział: nikt nie jest pewien dnia ani godziny, odwrócił się do ściany i usnął momentalnie.
— I jedyna rzecz, to tylko wyjechać zagranicę, tutaj nic się nie zrobi, niema żadnego pędu, mówię ci, trzeba opuścić okręt, póki jeszcze nie utonął! — powiedział to Zygmunt, rozwiązując krawat.
— Tonący okręt szczury opuszczają, — odrzekł Lucjan.
— Nietylko, nietylko, ludzie też, wsiadają do łodzi i jadą do brzegu!
— Nie wszyscy dojeżdżają. Zresztą nie mnie o tem myśleć, ja już kończę swą podróż, mój drogi.
Zygmunt zgasił światło i poszedł spać. W ciemności Lucjan rozważał jego słowa. Istotnie, podle się działo ze sztuką w kraju, ale przecież trzeba to jakoś ratować, a nie uciekać, gdzie pieprz rośnie. Poza tem nie każdy może być Conradem, i tak źle i tak niedobrze. A jego, Lucjana, czy to wogóle może cośkolwiek obchodzić? Czuł przecież, że już niedługo przeniesie się do miejsca, gdzie niema literatury, młodych, ginących w nędzy poetów, oraz całego tego śmietnika zawiści, obłudy i miernych możliwości.
Leżał nawznak. Teraz dopiero prawdziwie odpoczywał. Było cicho, ciemno, nic się nie widziało, nikt mu nie przeszkadzał. Wprawdzie usnąć nie mógł, ale też i nie chciał, teraz mógł marzyć do nieskończoności, aż znużenie przerwie pracę wyobraźni.