Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Coś pan! — Szczeknął.
Bednarczyk odwrócił głowę i popatrzył pytająco na Józefa.
— Coś mi pan narobił najlepszego!
— Bzik się panu we łbie narodził.
— Właśnie, to nie wiesz pan, co ja miałem dzisiaj przez pana! Żołądek mi płókali!
Ale Bednarczyk nic nie wiedział o co chodzi i szerokim gestem dłoni pokazał, gdzie wedle swoich obliczeń ma Józefa.
— Ja pana już dawniej miałem! Matka pańska zrobiła mi dzisiaj awanturę, że to ja pana wtrąciłem w szpony onanizmu!
— Brawo, Józiu, wspaniale się wyrażasz, — wtrącił Zygmunt.
— ...i powiedziała, że mi do jajecznicy trucizny nasypała, cholera jasna, musiałem lecieć do pogotowia! Co pan na to, kiedy ja pana uczyłem!?
— Akurat ja czekałem, aż mnie pan nauczy. Mówisz pan, że moja matka pana otruła, więc po djabła pan tu stoisz, wont do prosektorjum!
— Okazało się to nieprawdą, oszukała mnie! Ale gdyby! Jakbyś pan się później tłumaczył!?
— Panie Józefie, idź pan na zbity łeb i nie nudź mnie. Matka z pana idjotę robiła niepotrzebnie, bo pan i tak nim już jesteś. Filip z konopi, psiakrew!
Jak zwykle, student okazał mało charakteru i stropił się nieco. Gniew jego minął, począł bąkać coś pod nosem, wreszcie posłał sobie łóżko i zaczął się powoli rozbierać. Bednarczyk przeszukiwał etażerkę, wycią-