Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I z czegóż wy będziecie żyli? — zawołał Bove.
— Z pracy, z pracy rąk moich, proszę ciebie. Zresztą nie mówmy o tem, bo uśmiechasz się sceptycznie, a mnie to boli. Dajmy spokój.
— Jego to boli, pijaczysko ohydne. Zfilistrzejesz pewnie i zgolisz bródkę. Wieczorami będziesz czytał gazety lub patrzał na swe śpiące dziecko.
— Zgolę bródkę, moja bródka, moja rzecz.
— Nie sprzeczajcie się przy łożu chorego. Powiedz coś, Michale, o świecie, bywasz przecież masę, widujesz różnych większych i mniejszych ludzi.
— Daj mi spokój, u nas niema wielkich ludzi, same pyszniące się kreatury, człowiek naprawdę wart coś, pozostaje w cieniu. Nie znoszę tych wszystkich spryciarzy.
— Nie przeszkadza ci to jednak dedykować swe tłumaczenia tym spryciarzom. Stale tam kogoś ucałujesz, gdzie nie trzeba.
— To nie ma nic do rzeczy, te sprawy załatwia się przy bufecie, po kilku kieliszkach. Nie bądź znów taki złośliwy. Zresztą muszę iść, bo na jutro mam przygotować artykuł dla „Radja“.
Pożegnał się i wyszedł. Zygmunt zaraz powiedział:
— To dziwne, że on zawsze pisze te swoje odczyty do „Radja“ i nigdy nikt ich nie słyszy. Nie znoszę tego Bove, obłudny facet.
Dziadzia uczesał swoją bródkę i począł się stroić. — Muszę się spotkać ze swą narzeczoną — powie-