Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie. Człowiek się tak lekkomyślnie złączy z takim potworem i potem cierpieć musi. Ale, dzięki Bogu, wszystko się jak najpomyślniej skończyło.
Zygmunt trząsł się w kącie ze śmiechu, nie wytrzymał i dorzucił:
— Jasny gwint, zmarnowała taką masę kawioru, przecież to świetna zakąska do wódki.
— A co myślisz, świetna naprawdę, przytem był zupełnie świeży, ot miał zapach, normalny rybny zapach kawioru — powiedział ze smętkiem Bove.
— Pewnie ci teraz smutno, tak samemu? — zapytał Lucjan.
— Djabła, tam smutno, pieniędzy niema, to i cały smutek właśnie.
Student powiedział, wypuszczając kotka ze swych rąk:
— U nas w Rosi, też jeden pokłócił się ze swoją żoną, no i rozeszli się. Ona żyła z innym, córka popa. Aż raz ci dwaj spiknęli się w knajpie, zaczęli sobie z początku dogadywać, ale potem zaprzyjaźnili się, i dalej go wzajemne sobie świadczyć. Ten powiada: ja ci oddam twoją żonę zpowrotem, na to ten drugi: a nie chcę, miej ty już ją przy sobie. — Kiedy weź ją sobie, bo pokochałem cię serdecznie. Pocałowali się. Ten odpowiada: Nie chcę ja swojej ni twojej żony, niech już zostanie przy tym, kto ją na ostatku wziął, poco chachmęcić. Ten swoje a ten swoje. Aż wreszcie pierwszy mąż powiada. Ja tutaj — panie święty — dziękuję Bogu, żem się jej pozbył, a ten mi ją zpowrotem wtrynia. Na to drugi: Albo ją za-