Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zygmunt wykłócał się o coś z matką, w przerwach żartując z Teodozją. Zapalono światło. Student doprowadzał kotka do silnego podniecenia, masując palcami jego mizerny zad. Z drugiego pokoju dolatywały słowa: „Mieciek, zgnije w więzieniu“, „a niech zgnije, wysiedzi się, to się wysiedzi“ „i ciebie to czeka“, „niech mama uważa lepiej na siebie“, „milcz, ty rozpróżniaczony bizunie“, „niby poco mam milczeć, skoro mnie zaczepiają i język mam w gębie“, „panno Todziu, pani chyba nie będzie taka wredna dla swego syna jak moja matka, no, już, niech mama nie mówi tak dużo, tylko lepiej da mi jeść, brak mi sił na kłótnie z pustym żołądkiem“.
Dziadzia skończył swego papierosa i zapalił fajkę. Po długiem milczeniu wymówił wreszcie niepewnym głosem:
Wiesz, Lucjanie, chciałbym ci coś powiedzieć.
— No, co?
— Wielka zmiana zaszła w mojem życiu. Żenię się.
— Z kim?
— Właśnie, że to mi ci najtrudniej powiedzieć, zdziwisz się bardzo. Pomyśl trochę, może zgadniesz?
— Nie zadawaj mi łamigłówek, mam dość swoich.
— Otóż pobieramy się... no, panna Leopard zostanie moją żoną.
— Hm, kiedyście się porozumieli co do tego?
— O, nie tak dawno, zaledwie kilka dni temu, trudno mi było ci to powiedzieć, widywaliśmy się w