Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zała pewną dozę jeśli już nie inteligencji, to przynajmniej fantazji. Wymyślić coś takiego, to przecież nie jest takie zwykłe. Wogóle ta baba jest niezwykłą postacią, wątpię czy jest przy zdrowych zmysłach.
Po całym tym epizodzie teraz dopiero nastąpiło odprężenie. Siedzący na kanapie student miał minę człowieka wpatrzonego w swoje wnętrzności. Jego mgłą podejrzenia i lęku przepełnione oczy, ułożone były tak, jakgdyby chciały zajrzeć do nieszczęsnego żołądka, w którym prócz żałosnej pustki, śladów jakiejś szkodliwej substancji nie było. Niemrawo bawił się puklem swych włosów. Teodozja sterczała w oknie, wpatrzona w szarzejącą w mroku uliczkę. Stukonisowa wróciła z pracy. Gderała, jak zwykle, krzątając się po mieszkaniu. Ucisk straszliwej nudy dręczył Lucjana. Była to jakaś stężała reakcja na cały szereg ponurych zdarzeń, jakie się od pewnego czasu obok jego łóżka rozgrywały. Korciło go, żeby wstać z tego przeklętego barłogu, na siłę podnieść się, ubrać i pójść między ludzi, w to normalne życie kawiarniane, gdzie wszystko nie jest tak wsrtętnie obnażone, jak tu, w tym wspólnym pokoju. Wypiłby sobie, pogawędził z kimś. Był to jednak pomysł warjacki, niedorzeczny! Przecież ledwo zipał, tu, leżąc. W nogach zamiast mięśni miał watę, kilka kroków powodowało zadyszkę. Leżał więc jak kloc próchniejący, całe życie uciekło do głowy i tam jej omal nie rozsadzało. Ach, jakże nędznie zanikało to wszystko, co było kiedyś jednym pociskiem energji i szaleńczych ambicyj.
Właśnie Stukonisowa wysłuchała skargi studen-