Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

traci na odejściu z tego globu. Czy ja mam to poczucie? No, chyba, skoro wyobraziłem sobie wszystkie najlepsze strony życia, jakie mógłbym osiągnąć i nie dały mi one radości! Chociaż kto wie, gdybym je posiadł, możebym inaczej się na to wszystko zapatrywał. Jakie to śmieszne, ludzie wogóle wierzą w coś, w jakieś tam misje. Chciałbym zobaczyć to perfidnie zmrużone oczko natury, które przypatruje się beznadziejnym mozołom swych stworów. Ha, umysł ludzki! to-to, a owo! Psiakrew! jakieś skaleczenie się lancetem, i już po umyśle, koniec całego cudu. Rrrym! J...ł to pies.
Leciutkie pukanie ocknęło go. Oczywiście, stara małpa śpi i on będzie musiał pójść otworzyć. Narzucił na siebie płaszcz i otworzył drzwi. Stała tam bardzo milutko uśmiechnięta panna Leopard. Wspięła się na paluszkach i przechyliła główkę:
— Można wejść do środka? — zapytała najsłodziej.
O mało nie zwalił się jak długi, kiedy ją zobaczył. Czuł, że jedyny ratunek to łóżko, podążył więc tam jak mógł najśpieszniej, mamrocząc coś, żeby weszła.
Zdejmowała rękawiczki, rozglądając się po pokoju. Zupełnie jak u Murgera, powiedziała, i skierowała swe czarne oczy w wychudłą i rozpaloną twarz Lucjana.
— Choruje pan podobno, więc przyszłam, odwiedzić przyszłam. Usiądę tu obok pana, na łóżku. Pro-