— No, a jak pan myślał, za okrąglutkie dwa miesiące.
— Uiszczę już wkrótce.
— Dałby Bóg!
— Mógłbym pani już dzisiaj dać coś a conto, lecz pewne delikatne zobowiązanie, sto złotych. Wie pani, ja mam dziecko? Właśnie sto złotych, nawet brak mi jakieś pięć do tych stu, kłopot mam nawet z tej błahej przyczyny...
— Jak na dziecko, to musi pan dać, ja poczekam. Ale na przyszłość, bądź pan ostrożny, bo łajdackie życie do niczego dobrego nie wiedzie.
— Naturalnie. To też czuję się w obowiązku, skoro popełniłem zły uczynek. I dlatego właśnie przykro mi, że obiecałem dzisiaj dać sto złotych, a mam tylko dziewięćdziesiąt pięć. Dla mnie słowo w takich sprawach to bardzo delikatna rzecz, mam więc troskę.
— Ja nie mam, bobym panu dała.
— Tak też myślałem, że tylko pani pojmie moje położenie. Jestem pewien, że gdyby pani miała, oddałaby mi pani ostatnie.
— Kiedy akurat nie mam.
— Szkoda wielka.
— No tak mi właśnie wypadło, że nie mam, chyba...
— Zawsze mówiłem, że pani ma serce tkliwe pod osłoną pozornej surowości.
— No to niech pan poczeka, skoczę na dół, do kuzynki, jak ma, to wezmę od niej.
— Nie zapomniałbym pani tego nigdy.
Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/255
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.