Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co on tu ma?
— A, ma! — dwa kołnierzyki, jeden sztywny, drugi miękki, dwie agrafki i rękopis przetłumaczonej sztuki japońskiej. Uważa pan, jeden samuraj czy jak mu tam, kocha się w córce ambasadora, potem ten samuraj nie robi sobie harakiri, tylko wystrzałem pozbawia się życia. Kwintesencja: szkodliwy wpływ kultury europejskiej na pełen wdzięku konserwatyzm krainy wschodzącego słońca.
— A, tak, to bardzo piękne. Ale czy on nie ma jakiejś szafy naprzykład?
— Szafy... szafy... Dziadzia, zdaje się, że ty nie masz szafy?
— Stul pysk, błaźnie!
— No, widzi pan, daje mi do zrozumienia, że nie ma szafy.
— Nie ma. Wobec tego napiszemy tu, że jest to człowiek ubogi, nader delikatnej profesji, który nie posiada nic takiego, nacoby można areszt położyć. Ot tak. Mój Boże, wprawdzie skromnie jest tutaj, lecz odrazu odczuwa się ową czystość intelektu, która cechuje natury materjalnie niezasobne. Więc panowie wszyscy, tu obecni, są kapłanami słowa.
— Tak, panie, prócz tego różowego studenta.
— Prócz pana... hm, ja też, kiedyś... napijmy się sznapsa!
Dziadzia odjął brzytwę od policzka.
— Wódki — powiada pan?
— Tak, pozwolę sobie ofiarować pewną kwotę na ten cel. To egotyzm, drodzy młodzieńcy, poprostu