Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi konieczny, młodzieńcy kochani, gdzie jest pan Stanisław Krabczyński, któryż to, który?
— Czego się pan wydzierasz w cudzem mieszkaniu! — krzyknął Zygmunt, — tutaj jest pan Krabczyński, ten z bródką. Dziadzia, bogaty wujaszek z Ameryki przyjechał.
— Dziadzia z pendzlem od golenia w ręku, patrzał nieufnie na staruszka.
— To ja jestem... bardzom rad... pan do mnie?
— A właśnie, właśnie... szesnaście czterdzieści, jeśli się nie mylę, a zresztą zaraz zobaczę, mój kochasiu.
— Co szesnaście czterdzieści?
Staruszek z czarującym uśmiechem skrzętnie przeszukiwał wypchaną teczkę, wkońcu wyciągnął z niej kilka spinaczem złączonych papierów i wymachując niemi przed nosem Dziadzi, przedstawił się wreszcie.
— A ja to jestem egzekutorem, a te dokumenty to to, że szanowny pan jadł siedząc, w pewnej knajpce zaswędzonej, mianowicie w Saskiej restauracji pan spożywał czy pił może, a nie uiścił się za to siedzenie i papiery te zawierają w sobie konsekwencje tej biesiady na siedząco i co za tem idzie, summa summarum złotych szesnaście czterdzieści groszy zapłacić pan musi. Urosło, panie, urosło, a żeby wówczas półtora złotego pan... no, nie byłoby tego.
— Panie drogi, kiedy to było, chyba z rok temu, nie pamiętam nawet?
— Smutną masz pan twarz, ale ja przyzwyczajo-