Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z dwunastoma kartami w ręku. Renons odrzuć pan! Panie Edwardzie, pan jest nieprzytomny.
— Pas.
— Kto na ręku?
— Rozłoż się pan, wszystko jedno. Oo, co ja tu widzę, niema karo... zaraz, co on zrzucił... acha, ma marjaż w pikach, wyjdziemy w piczka, buch go trefelkiem, o, już po marjażu, teraz w karko, ciach go trefelkiem, a teraz, znowuż w piczka, bęc go trefel-kiem... hoho... trzy małe trefelki wzięły; bez dwóch przy dziewięciu. Tak, tak, panie Edwardzie, i to przy kogutku, podwójnie... a, świetnie!
I oto stała się rzecz dziwna. Edward wstał od stołu trupio blady, zachwiał się i runął jak długi na podłogę. Kiedy go ocucono, szeptał nerwowo:
— Ja tak nie mogę, panowie, ja doprawdy nie mogę... to tak mnie zdenerwowało, mieć pewnych dziewięć i... takie przebitki... jestem sercowy... och.., zaraz przyjdę do siebie.
O ile Dziadzia wsadził głowę pod poduszkę i tam konał ze śmiechu, o tyle Zygmunt czynił to samo na oczach wszystkich, z tą tylko różnicą, że śmiech jego przy akompanjamencie ryku studentów, wstrząsał całym pokojem. Edward siedział na krześle i łapał powietrze jak ryba wyrzucona na piasek. Jego zemdlenie było naturalne i teraz zwolna przychodził do siebie. Stukonisowa wyjrzała ze swego pokoju z kawałkiem płótna w ręku i w okularach na nosie.
— Wielki Boże, co mogą karty zrobić z człowieka. Spalę te drańskie karty i raz będzie koniec. Sły-