Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/224

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    — Podglądnąłeś pan renons, do stu piorunów! W ten sposób chcesz pan grać!!
    — Powiedziałem pas, a potem zajrzałem do renonsu, jakżeś pan głuchy, to pana huknę w ucho, a odrazu słuch powróci.
    — No, już cicho, cicho, gram proste piki.
    — Nie możesz grać prostych, boś licytował do trzech.
    — Dobrze, niech będzie siedem pik.
    — Wist.
    — I ja wist.
    — No, masz, on musi też wistować. Łaszczysz się pan na tę jedną lewę, a tak byśmy go położyli.
    — Naturalnie, króla obrobił.
    — Moja rzecz.
    Uciszyło się. Lucjan poddał się nastrojowi wieczoru. Przyszło mu na myśl szereg wspomnień. Kiedy miał lat szesnaście i pracował w sklepie kolonjalnym, utrzymywał stosunek z pewną szwaczką, drobną, piętnastoletnią blondynką. Miała na imię Klara. Spotykali się co wieczór po wyjściu z pracy i szli na spacer na mały skwer nad Wisłą. Tam, siedząc na ławce w cieniu drzew, całowali się do późna w nocy. W mroku błyszczały ogniki papierosów i rozlegały się rzewne melodje gitar i ustnych harmonijek. Wisłą przejeżdżały rzęsiście oświetlone statki z orkiestrą na pokładzie. Były to piękne wieczory, jaśmin pachniał...
    — Dobrze, już dobrze. Dziewięć w treflach.
    — Jakże — u wielkiej cholery — chcesz pan grać