Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie trzaśnie lada moment. Oj, źle to, źle, jak kto ma we łbie siano. No, możesz się kłaść, tylko poduszki podłuż sobie wyżej pod głowę.
Położył się. Rzeczywiście było teraz wygodniej leżeć. Ale poduszkę położył nisko, mówiąc:
— Musze mieć gowę w dole, żeby łatwiej było oddychać.
— A nie zgniećże tego kota. Potrzeba ci co, bo ja wychodzę na miasto?
— Wychodzisz? Nie, nic mi nie trzeba. Nalej mi trochę herbaty. Kiedy wrócisz?
— Aż wieczór. Niewiadomo, czy tych aresztantów wypuszczą dzisiaj. Ale po czwartej przyjdzie Stukonisowa, to ci zrobi jaki obiad. No, idę, tylko nie wyłaź z łóżka, bo się zaziębisz.
— Dobrze, dowidzenia, Todziu, jesteś poczciwa dziewczyna.
Mruknęła jeszcze coś i wyszła. W całem mieszkaniu było cicho, a w alkowie panował półmrok. Lucjana porwał kaszel, znowu porwał za flaszę, wypluł flegmę i leżąc na plecach, zamknął oczy i pogrążył się w rozmyślaniach. Pod kołdrą drzemał kotek, rozkoszując się ciepłem i burcząc z zadowolenia. Ledwie dosłyszalny szmerek za oknami, świadczył o drobnym deszczu. Zegar pracował uporczywie.
...Nigdy, nigdy, proszę pana. Nie chcę ryczałtem, proszę mi dać po piętnaście procent od każdego egzemplarza sprzedanego. Jestem tak biedny, że mogę zaryzykować na procent, a suma jaką mi pan ofiaruje nic mi nie pomoże. Jestem młody, niezna-