Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lucjana opuściło pragnienie snu, uzyskał wygodną pozycję, aby przyglądać się i przysłuchiwać tym dwóm.
„Mieciek“ usiadł, przeciągnął się i spojrzał na zegar. Wykrztusił, ziewając: ho... już... po... szóstej. Złożył ręce na skrzyżowanych pod kołdrą kolanach i kiwając się, powiedział wolno:
— Łazarewiczówna siedzi już drugi miesiąc.
— Tak, już będzie.
— A we Lwowie jakoś dawno nie było wsypek, jak tam? Dobrze zbierają się, czy też wcale nie?
— Tam są nieważni. Łódź to tak.
Pauza.
— Toś całą noc jechał?
— Calutką, oka nie zmrużyłem, już tak, aby ci jak najprędzej oddać to i mieć spokój.
— To dobrze. Ale lepiej schowaj to pod dziadka, ciągnął kilka arkuszy papieru z pod poduszki i patrzał na maszynowe pismo. — A jechałeś spokojnie, szpicla jakiego nie zauważyłeś?
— Skąd, sam byłem w przedziale. Nic nie było.
— To dobrze. Ale lepiej schowaj to pod dziadka, wsuń tam, bo ja jestem nieubrany, zimno jak cholera.
Blondynek spojrzał na portret Piłsudskiego, wziął papiery do ręki, chciał się podnieść, ale w tej chwili skoczył mu na kolana kotek z podniesionym do góry ogonkiem, łasząc się i mrucząc. Chłopak wsadził papiery do kieszeni kożuszka i począł gładzić kotka. „Mieciek“ siedział i kiwał się. Obaj nic nie mówili, widać wypowiedzieli już sobie co było najważniejszego.