Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słyszane słowa o potędze umysłu ludzkiego, o wielkości, o radosnych celach życia, triumfie intelektu i możliwości osiągnięcia ideału i nasycenia się istnieniem. Ach, gdzież są ci, którzy to widzą lub posiadają. Dążyłem do wyżyn, ale po kilku krokach spostrzegłem, że nigdy tam nie dojdę. Takich jest wielu i dojdzie jeszcze, żeby już nie czuć i nie myśleć, żeby usnąć.
Odurzony pracą mózgu i wyobraźni, znękany rozpamiętywaniem przeszłości, zapadł się wreszcie w jakieś tępe osłupienie, pełne majaków i wizji, w cos, co nie możnaby nazwać snem człowieka szczęślwego.
Nazajutrz Dziadzia i Zygmunt mieli ponure twarze, kręcili się leniwie po mieszkaniu, mówili głupstwa albo pili herbatę. Jesień już była w pełni, słońce blade, a powietrze jakby rzadsze. Koło południa przyszła do łóżka Lucjana Teodozja i zapytała gburowato:
— Nie wstyd ci to tak leżyć? Dzień jak wół i wszyscy na nogach.
— Wstyd mi, ale niezbyt dobrze się czuję. Wczoraj miałem krwotok.
— Niby krew ci ustami poleciała? Przecież możesz umrzeć od tego! Trzeba, żeby doktór przyszedł.
— Ano, trzeba. Musiałby ktoś to załatwić.
Do łóżka podeszli Zygmunt i Dziadzia, napół ubrani i bladzi. Zygmunt zawołał:
— O, już nie śpisz. Nie chcieliśmy cię budzić. No i jak się czujesz?