Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zygmunt zawyrokował:
— Już, zapłacę ja.
Poszli na ten kompromis. Wsiedli znowuż do taksówki i ruszyli dalej.
Bove przed naciśnięciem dzwonka swego mieszkania, zaproponował:
— Pozwolicie, że ja żonie rzecz całą przedstawię. Może uda się sprawę załatwić przeproszeniem ze strony pana Stanisława. To mówiąc, zadzwonił:
— Nie mam za co przepraszać, — warknął Dziadzia. Ale Bove już tego nie słyszał, bo właśnie otwarto drzwi.
Przyjaciele zdjęli palta i weszli do saloniku. Bove poszedł do pokoju obok. Długą chwilę trwała cisza. Ale raptem rozległ się przeraźliwy głos kobiecy:
— Co! Kiedy! Zwarjowałeś! Futerko! Kiedy, ty pijaku ohydny!! On mnieby śmiał coś podobnego powiedzieć! Ja ci to mówiłam!? — na wiosnę? Precz, wynoś się, alkoholiku!! Obrzydliwiec!
W saloniku stanął zmieszany Bove i oświadczył:
— Moja żona okazała się żmiją. Zaparła się wszystkiego. Stasiu, Dziadzia kochany, czy możesz puścić ten wstrętny incydent w niepamięć? Zapomnijmy, ach! ona teraz wypiera się wszystkiego, komu wierzyć... komu wierzyć?
— Trudno mi będzie przeboleć tę insynuację. Tak, kobieta, język. Pocałujmy się. Czy poleciłeś, aby otwarto koniak?
— W tej chwili, sam to uczynię. Widzieliście coś