Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nęli przed bufetem i Bove zadysponował cztery kieliszki Winkelhausena. Lucjan dodał:
— I sałatkę z cytrynki.
— Tak, i sałatkę. Kieliszki mogą być większe.
Wypili i stali tak z twarzami wykrzywionemi od cytryny. Dziadzia szepnął życzliwie:
— Może jeszcze raz tak samo?
Zgodzono się. Zygmunt poradził:
— Możemy wypić tutaj jeszcze po jednym, a prócz tego wziąć buteleczkę ze sobą. Będzie nudno bez alkoholu.
Bove zastanowił się.
— Świetny pomysł. Sprawa jest tak wielkiej wagi, że dobrze będzie mieć jakiś środek na ewentualne podenerwowanie się. Biedna Lucia, padła ofiarą swej urody. Proszę dać butelkę tego samego koniaku. Płacę, plus osiem kieliszków.
Dziadzia zaprotestował:
— O, nie! Ja to zapłacę. Butelka jest sprawą gospodarza, ale to, cośmy tu wypili, do mnie należy. Ja załatwię.
— Drogi panie, jesteście moimi gośćmi. Ja pokryję, proszę mi to zostawić.
— Przenigdy! Nie życzę sobie, żeby pan za mnie płacił. Panie bufetowy, ile to będzie?
— Więc tak! Niedość, że jedziemy wyjaśnić sprawę pańskiego nietaktu, pozwala pan sobie na kwestjonowanie moich możliwości płatniczych? Jesteś pan niepoprawny impertynent?