Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Idjota, idjota, żal mi ciebie. Dlaczegoś jest idjota, nikt tego nie wie.
— Niema chleba, niema winca, nie potrzebno dalmatyńca, — powiedział Zygmunt. — Trzeba zadzwonić, żeby przynieśli jeszcze tej cieczy. Bove, czy kochasz „Pinoccio“ Collodiego?
— Lubię wszystko co włoskie lub hiszpańskie. Te kraje, to kolebki literatury. Przysięgnij, że się nauczysz włoskiego.
— Nigdy!
— Dlaczego?
— Upór. Jestem uparty.
— Napijmy się więc, może zmiękniesz.
Wypili duszkiem i przez czas dłuższy panowało milczenie. Wreszcie Bove wyszeptał, sycząc jak wąż,
— Dziadzia, a jednak jesteś fałszywy jak pies.
— Dlaczego? — zapytał Dziadzia obojętnie.
— Już ja wiem.
— Powiedz.
— No, no. Wiem i tyle.
— Nie porwiesz?
— Już ja jestem pewien.
— Teraz Dziadzia zaczerwienił się i powiedział ostro do Lucjana i Zygmunta:
— Przecież to czelność! Facet powiada, że: jak pies, tak, powiedział właśnie tak: że jestem fałszywy jak pies. I teraz nie daje mi wyjaśnienia, dlaczego to powiedział. Żądam wyjaśnienia.
Po chwili milczenia, Bove powiedział szyderczo: