Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cjan bezmyślnie kręcił kieliszek wkółko, a Bove mówił żałośnie:
— Miałem, miałem dawniej majątek, jeździłem sobie po obcych krajach, zwiedzałem tu, siu. A teraz żyje się w tak opłakanym stanie. Teraz jestem człowiekiem pióra i nie mogę sobie nawet pozwolić na małe, nędzne auto. A o willi to już zupełnie niema co marzyć. To poto ma się ten talent, żeby chodzić piechotą po błocie. Inni, moi koledzy, rozbijają się, piją szampana, utrzymują piękne kobiety, słowem, używają, co się zwie. Albo we Francji. Każdy prawie pisarz, ma willę pod Paryżem, a jak lepszy, to i dwie. Jego sztuki po dwa lata nie schodzą z afisza. A to co? Straszne, straszne.
Nikt z obecnych nie przerwał swych zajęć, tylko Dziadzia szepnął:
— Wot głupi czełowiek.
Bove wychylił kieliszek. Zygmunt mówił kusząco:
— Chciałbym kiedyś zostać ministrem oświecenia publicznego. Zbierałbym specjalne podatki dla poetów. Sprawiłbym im wymyślne mundury z niebieskiego aksamitu z haftami, wyobrażającemi ciała kosmiczne. Co tydzień urządzałbym turnieje na najlepszy wiersz. Jadaliby jarskie potrawy. Każdy miałby powóz zaprzężony w wytresowane baranki. Och, wymyśliłbym jeszcze wiele innych rzeczy.
Dziadzia śpiewał na melodję „Uchar Kupiec“: