Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

naśladowali, epigoni tego, a spadkobiercy tych. Czcza gadanina. Wzorowali się, ale robili to dobrze i ze smakiem. Niema o czem mówić, lepiej wypijmy tego wina.
Kończyli już trzecią butelkę. Bove powtarzał ze smutkiem:
— Jesteśmy skazani na zagładę. Nasz kraj do niczego nie dojdzie.
— Nie gadaj głupstw, Michale, lepiej powiedz, co porabia twoja żona?
— Oj, nie wspominaj mi jej. Wyobraź sobie, że ona chce, abym ja napisał dramat o nas dwojga. Codziennie są o to straszne awantury. Wymyśla mi od niezdarów i tak dalej. Ona chce się tam otruć w ostatnim akcie. Ja mam ją zdradzić. Baba ma bzika. Nie żeńcie się, moi drodzy, dla pisarza jest to grób.
Następnym dwóm butelkom towarzyszył śpiew. Zygmunt odrzucił swą dostojność precz i ryczał: włoożę spodnie... czarne, cmentarne... iii pójdę w siną dali.. nic nie zostanie tu po mnie... jeno ten cichy żaal... jeno te białe modrzewia... jeno ten cichy frasunek... i hen daleko za miastem... w knajpie... niezapłacony rachuunek...
— Przestań jęczeć, — wykrzyknął Lucjan. — Mówcie o czemś poważnem, a nie śpiewajcie bzdur. Czy doprawdy już nic was nie obchodzi?
Dziadzia bawił się jak dziecko. Sól od migdałów wysypał na stół i kreślił palcem przeróżne znaki. Zygmunt, półleżąc na stole, mruczał coś bez sensu, Lu-