Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani jest... tak, świnia pani jest! Czy zdajesz sobie sprawę ze swej podłości?! Masz takiego specjalnego... więc ja mam... och, co za ohyda! Przecież to jest potworne... nie jesteś chyba przy zdrowych zmysłach. W takiej chwili, teraz... to jest cynizm, wstrętny, bezduszny. Och, żebym cię już nigdy nie spotkał w swem życiu. Jesteś naczyniem pełnem nieczystości... ty... ka-nal-jo!
Panna Leopard wstała i powiedziała zimno lecz energiczne:
— Stop. Nudzisz mnie. Już mam cię dość. Jesteś nudny i bardzo źle wychowany smarkacz. Proszę wyjść. Dość tej komedji. Nie potrafisz nawet grać zakochanego. Oddać mu się. Do dziwki przyszedł. Tak prosto z mostu. Na oknie leży pański kapelusz. Proszę. Radabym zostać sama.
Lucjan wyszedł na ulicę. Raptem wszystko wydało mu się jasne i proste. Szedł w stronę miasta i powtarzał sobie: dziwne, dziwne. Podświadomie uczuwał lekkość, jakby pozbycie się ciężaru. Wybrnął wreszcie z tej sytuacji, uwolnił umysł od zajmowania się pewną, dziwaczną bardzo, osobą. Koniec wreszcie. Zabawne. Wydało mu się, jakby to wszystko odbyło się dawno, zapomniał nawet pewnych szczegółów. Uczuł nawet pewną wesołość. Zbliżał się do centrum miasta, było coraz bardziej ruchliwie. Stanął przed wystawą ze słodyczami. Patrząc na czekoladę, wspomniał dzieciństwo. Wzbraniano mu słodyczy i mawiał zwykle: gdy będę dorosłym adwokatem, wówczas będę przy sobie zawsze nosił blok czekolady i jadł. Zadziwiające jak