Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/149

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Dwaj panowie popatrzyli na marsową twarz marszałka, potem jeden z nich wyciągnął z kieszeni jakiś druk i umoczywszy pióro w atramencie, począł ów papier wypełniać. Drugi zwrócił się podejrzliwie do Dziadzi:
    — Kto pan?
    — Wybaczy pan, mnie nie obchodzi, kto pan jesteś.
    — Jestem agentem policji politycznej, co pan tu robi?
    — Zdejmuję marynarkę, za chwilę będę leżał na łóżku, i wtedy niech-że mi pan nie przerywa odpoczynku. Opaliłem się — wie pan — i boli mnie skóra na plecach, pan bywa na plaży?
    Ale jegomość się rozgniewał, zagroził aresztowaniem, i zarówno Lucjan jak i Dziadzia musieli się wylegitymować. Potem Bednarczyk musiał coś podpisać, jako świadek, dwaj panowie zostawili poświadczenie, że nic nie znaleziono, poczem ubrali marynarki i zabierali się do wyjścia.
    — A kto to teraz będzie sprzątał, coście tu naśmiecili?
    Jegomość o przykrej twarzy podszedł do „Miećka“, nachylił się i powiedział mu w sam nos:
    — Poczekaj, ty szczwana kanaljo, my cię uchwycimy, jeszcze podowcipkujesz sobie, ty bandyto! I wyszli.
    Teraz dopiero zabrała głos Stukonisowa:
    Ach. ty cholerna gadzino! ty wyrodku, bodajeś zgnił w więzieniu! Żeby cię wszy zeżarły, ty zbóju,