Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przebrali się w kostjumy i wyszli na plażę. Lucjana rozśmieszył wygląd Dziadzi: owłosiony i przeraźliwie chudy, w czarnym kostjumie i poważnym wyrazie twarzy, Dziadzia ponuro się przedstawiał na rozsłonecznionej równinie. Pasował tu bardzo Lucjan, był gładki, gibki i świetnie zbudowany. Stąpali po gorącym piasku, mijając rozwalone, pocące się ciała. Było tu dużo ludzi, przeważnie młodych i ładnych. Grano w piłkę, podnoszono ciężary i biegano. Z wody dolatywały okrzyki kąpiących się. Gdzieniegdzie leżały pary, gładząc się po ciele i patrząc sobie w oczy, lub poprostu całując się. Lucjan pociągnął za sobą Dziadzię w kierunku wody, lecz ten wzbraniał się, mówił, że jest za wcześnie, że są zgrzani i tak dalej. Lucjan jednak nie ustępował. Weszli do wody, ale Dziadzia zaraz usiadł w płytkiem miejscu i ostrożnie począł się opryskiwać wodą.
— Chodź dalej, na głębszą wodę. Popływamy trochę.
— Ach, nonsens! co za pływanie może być w rzece. Zostanę tutaj.
— Dziadzia, zaczynam cię podejrzewać, że poprostu nie umiesz pływać.
— Ja, marynarz, hahaha, dobre.
— No więc chodź, przecież to wstyd, żebyś tu siedział jak dziecko.
— Nie zno-szę... rzek. Źle się czuję w słodkiej wodzie. Zostaw mnie.
Wobec tego argumentu, Lucjan sam poszedł na głębsze miejsce. Nurkował trochę, pływał, i powrócił