Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tego ranka wszystko potęgowało rozstrój. Ów żyd z dołu śpiewał z jakąś wściekłą radością życia. Słońce tłoczyło się w pokoju, a na ulicach wszystko dźwięczało metalicznie w rozpalonem powietrzu. Student robił wykresy, śpiewając bezwstydną, wojskową piosenkę. Był w koszuli i zwisające u spodni szelki obijały się o bose pięty. Dziadzia W kontemplacji swej rannej neurastenji, leżał odkryty i palił fajkę. W drugim pokoju Teodozja wytrwale szorowała podłogę. Klęczała i jej podkasana sukienka ukazywała twarde, białe uda.
— Tylko nie wliź na mnie jak na klacz, — zawołała rubasznie do wchodzącego Lucjana.
Nic nie odpowiedział i stąpając na palcach, by ominąć kałuże na podłodze, podszedł do kredensu. Na łóżku wyciągnął się mały, rudy kotek, ulubieniec Teodozji, i wygrzewał się w słońcu. Było to dziwaczne stworzenie, wychudzone i piekielnie nerwowe. Nigdy nie można było się spodziewać, co uczyni za chwilę. Jako punkt obserwacyjny, wybierał sobie zazwyczaj szafę, i z tej wysokości, wiecznie zainteresowany, wodząc ślepkami za ruchami obecnych, potrafił nagle skoczyć na głowę studenta, lub na zgięty kark uczącego się Bednarczyka. Teraz właśnie skoczył na ramię Lucjana i ostrym języczkiem począł gwałtownie lizać go w ucho. Czynił to z energją, jakby od tygodni czekał na tę okazję. Raptem wrócił na swoje miejsce i przewróciwszy się na grzbiet, z wyciągniętemi łapkami, przyglądał się Lucjanowi. Otóż to właśnie. Komiczne stworzenie momentalnie rozproszyło zgorzknia-