Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozeszliśmy się w swoje strony: on do stolika, a ja nadół. Przed wjazdem do wszystkich portów na świecie jest taka chwila, kiedy raptem wkracza na okręt kilka nonszalanckich typów, kapitan prowadzi je do swej kabiny, zaraz potem steward wnosi szkło z lodem i butlę whisky na środku tacy, i na całym okręcie odczuwa się denerwującą atmosferę oczekiwania, jakiejś tajności, omal że się nie chce chodzić na palcach. I taki niepokojący stan przechodzi się do chwili, kiedy czterech bezczelnych na gębie drabów nie opuści okrętu. Przechodzi się stan oczekiwania, że coś nastąpi lub że wykryje się przestępstwo, którego się nie popełniło. Tak i teraz pan De gładzi palcem swoją opaloną brew i mówi:
— Jak tam, długo jeszcze te baciary?...
— Niedługo. Chlają i coś knują, ale zaraz mają jechać.
Przechadzamy się po dolnym pokładzie nieco sztywnie na skutek „niecodzienności“ ubioru. Uważamy także, aby się nie pobrudzić. Na okręt przedostali się dwaj tandeciarze, rozłożyli towary na pokładzie i pil-