Strona:Zbigniew Uniłowski - Pamiętnik morski.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Olrajt!
Obiad jak wszystkie tutejsze obiady: obiadowy. Całe popołudnie pisałem o rzeczach dalekich od mego życia na okręcie; o obcych temu życiu sprawach. Teraz właśnie nadchodzi zmrok, puszysta ciemność zdaje się mięciutko układać na odurzonych wodach, słońce jest blisko koliska co oddziela morze od nieba i wygląda tak jakby ktoś rozczapierzone palce przytknął do czerwonego klosza. Wszystko co widzę jest w kolorach, które pożera główny — czarny. Ale to co widzi pan De jest inne, bo on mówi:
— Patrz pan tylko, jaki cudowny zachód słońca.
Wreszcie palce się połączyły, i słońce zginęło. Pewnie w wodę wpadło, tylko dziw, że nie zaskwierczało. Jeszcze po niebie kładą się purpurowe desenie, pełne dziwacznych postaci. Wreszcie zaciekło wszystko widzialne czernią i cisza, która ciągle trwała, jakgdyby jeszcze spotężniała. Wprawdzie dudni maszyna okrętu, ale to już inna sprawa. Cisza ciszą. Powróciłem do kabiny przyjemnie zgnębiony, jak człowiek, który się czuje wte-