Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zu, nosili w małych naczyniach jakieś smaczne jedzonka. „Światło, miękkie mebelki, a robotnik, panie tego, do bruku przymarza“. Kto zna francuską kuchnię, ten wie, że można z ascety stać się smakoszem. Nie jest jednak powiedziane, aby mi miał smakować artiszok (karczoch — po rosyjsku artiszok). Przytem nie wiedziałem, jak się je takiego artiszoka. Postawiłbym go sobie na biurku raczej. Precz z artiszokiem, proszę porcję porc‘a. Siedem dań podlanych czerwonem winem wprowadziły mnie w kompletną kontemplację. Siedziałem po prawej ręce komendanta okrętu, prócz nas siedziało przy stole dwu lekarzy: włoski i francuski oraz szef mechanizacji. Komendant, piękny artretyk z bezwładną prawą ręką, rozmawiał ze mną po angielsku. Ta rozmowa, to była moja zemsta za artiszoka. To, co mówił, tak mniej więcej brzmiało w tłumaczeniu na polskie:
— Czy byłaś podobało ci się mego okręta? Po Dakarego jest tropika i neptun bal za ekwadora. Grać bridża umieć szef i włoska doktora.
— Dobrze, ale czegoś się nie nauczyłaś wo w angielskim mowa? Ty, stara kapitana!
Lekarz francuski jest łysy, natomiast całą twarz i tył głowy ma obrośnięte siwym puchem. Jego ręce nie są czyste i wyglądają jak poskręcane, brunatne korzenie. Granatowy mundur obsypany obficie łupieżem. Doktór ma figlarny, kościuszkowski nosek i ruchliwe, inteligentne oczy. Nie mówię po francusku, ale rozumiem to, co