Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/3

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

płakiwali z chusteczkami w garści. Sam czułem się kiepsko, a zresztą, co będę obnażał przed obcymi swoją duszę. Przykro było i kwita. Deszcz padał, paryski kacenjamer i ojczyzna, której uroków się nie doceniało, daleko. I z każdym obrotem śruby, dalej.
Jako pasażer pierwszej klasy, jestem w raju. Mogę sobie przejść przez czyściec drugiej do piekła trzeciej, wrócić, położyć się na łóżku w przestronnej kabinie, kazać sobie podać coś do picia i pogrążyć się w tępej i ckliwej abnegacji. Tak też zrobiłem. Za okrągłą szybą szarzało, przez okręt przechodziło delikatne ale denerwujące drżenie. Gdzieś, w głębi zajęczał gong, ale nic mnie to nie obchodziło. Dopiero kiedy elegancik w smokingu i lakierkach zjawił się w drzwiach i powiedział we francuskim języku, którego nie znam, że pora jeść obiad, wstałem i poszedłem, gdzie iść kazano. Luksus jest czemś, o czem niebardzo wypada pisać. Poco robić oskomę bliźnim. Jednak nastrój w jadalni sprawiał wrażenie mszy kulinarnej. Gdzieś dyskretnie przygrywała muzyczka. Smukli stewardzi w czerni i o twarzach bez wyra-