Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/2

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie będę opisywał tła, które już wszyscy znają z mnóstwa beletrystycznych i naukowych książek. Ryby latające są, prawda. Z maleńkiego punkciku na horyzoncie smuży się cienka niteczka dymu. Owszem, smuży się, również może to szmaragd, to opal i wokół bezkresne dale i powietrze przeczyste. Także zgadzam się, że nasz wielki transatlantycki okręt, to jeno łupina na wodnych obszarach. Zbytne delfinki bawią się jak małe koteczki. Niebo i morze, a w środku my, ludzie.
Jak tylko wyruszyliśmy z Marsylji, emigranci z dołu, z trzeciej klasy, zaczęli rzygać. Okręt się chwiał trochę, ale mdłości powodował głównie okropny zaduch, wstrętna mieszanina woni jedzenia, ustępu i szpitala. Jedno mieści się obok drugiego i śmierdzi. I mnie znudziło, kiedy zeszedłem, aby obejrzeć to wszystko. Biedacy snuli się jak widmo potępieńcze, z ustami szeroko otwartemi niby ryby na piasku. Już wyżej, w drugiej klasie nikt nie chorował. Było mglisto, siepał deszcz, kilku pasażerów patrzało cielęco, bezradnie w stronę lądu, którego już nie było widać. Dwie kobiety i jeden starszy pan cicho po-