Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzień pełnił swą powinność miłosną, a kiedy wrócili, kogut zdechł, hahaha!
Takie i podobne bzdury opowiadają. Jednak sposób mówienia, uplastycznianie gestykulacją, mimika, są tak śmieszne, że siadam do stołu, jak na komiczne przedstawienie. Doktór to cichy, skromny artysta bez teki. Maluje, owszem. W jego kabinie wisi pastelowy portret żony, morze o zachodzie słońca i kilka jeszcze obrazków, które trzeba wybaczyć doktorowi, ze względu na jego zachwyt nad polskiemi piosenkami. Zebrał się taki mały chór wśród emigrantów i śpiewają różne polskie piosenki, przeważnie wiejskie, bardzo nastrojowe i melodyjne. Doktor słucha i wyraźnie wzrusza się, informuję go jak mogę swoją koszmarną francuszczyzną.
Jutro przyjeżdżamy do Rio de Janeiro. Postaram się kiedyś opisać ten wyjazd ze względu, że Rio jest podobno najpiękniejszą zatoką na świecie. Szkoda, że tak bogate tło z ludzi i natury, jakie jest na tym statku, zmarnuje się. Właściwie cała ta historja jest bez końca, zakończenie poprostu nie istnieje. Wszyscy wysiądą na brzeg i rozejdą się, najprawdopodobniej nigdy się z nimi w tym samym komplecie nie spotkam. Gdyby okręt utonął, a ja wyszedłbym z tej sprawy cało, mógłbym przedstawić żywy, kolorystyczny obraz. Toby była dobra pointe‘a. Ale dobry Bóg, dla miernej fantazji pisarskiej, nie dopuści do tego i wszystkich nas, swą bezgranicznie miłosierną dłonią wysadzi na brzeg, abyśmy żyli, dopóki nie pomrzemy. Trudno, nie mogę nic zmyślać, chciałem jak najlepiej.