Strona:Zbigniew Uniłowski - Ludzie na morzu.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ożenię się, żeby ktoś inny używał, gdy ja będę w podróży, dziękuję — powiada szef.
— Co, co pan mówi? Jak ja mam to rozumieć? Niech pan nie zapomina, że żona nosi moje nazwisko i zdaje sobie z tego sprawę!
— Miałem na myśli swoją ewentualną żonę, a nie pańską, pańska mnie nie obchodzi!
— Dobry z pana Francuz! Żyć tak z dnia na dzień, bez domu i bliskiego serca.
— Mnie wystarczy własne serce, jest mi najbliższe, drogi doktorze.
— Włos ma pan przyprószony siwizną!
— Tembardziej nie mogę się żenić. Jednym się przyprósza, drugim wypada przed przyprószeniem, różnie bywa!
— Ha, coś takiego!
I doktór nerwowo kręci obrączkę ślubną na palcu.
Doktór pali fajkę lub długie, toskańskie cygara, które dzieli na połowę. Nie powinno się palić w jadalni, toteż pod koniec jedzenia palacze obserwują nas, czekając, aż doktór, zagadawszy się, pierwszy zapali. — Czasem jest agresywny, innym znów razem zgaszony, w milczeniu wysłuchuje przymówek szefa. Zdarza się też, że obaj są w dobrych humorach i wtedy dowcipkują już bez złośliwości. Najchętniej mówią o zwierzętach, kpiąc bezlitośnie z kota, ptaka czy psa. A, że tam jeden kogut kiedyś zainteresował się kaczką, a ta go zabrała na swym grzbiecie na środek stawu i zapowiedziała, że wrócą, jeśli kogut będzie przez cały