Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pierwszego ucznia w szkole, słowem młodzieńca o sercu pełnym porywów. Zacierając dłonie, mówiąc coś o słotnym wieczorze, podszedł do warsztatu, podał rękę czeladnikowi, pogładził po głowie terminatora, mądrze przymrużył oczy, dojrzał Kamila w kącie i zawołał głosem o czystym brzmieniu:
— Kogóż to ja tam widzę?... Cześć, kolego... poznajmy się, co? Nazwisko moje Piszczek, a imię Julian... A wam? Kamil Kurant... nazwisko niezłe, tylko imię nieco pretensjonalne... czyście przyszli w sprawie drużyny?
— A zostaw że to dziecko, jego ojciec zna się z naszym... Warszawiści, dziś rano przyjechali — wtrąciła od kuchni Piszczkowa.
— O, przepraszam... jestem zastępowym drużyny harcerskiej i zdawało mi się, żeście przyszli w interesie. Wy pierwszy raz w Krakowie?
— Tak. Czekam na tatusia.
— A, zapewne wrócą niezadługo. Mamo, czy obiecali wrócić dość wcześnie?
— Kto ich tam wie, moje dziecko!
— No, niepokój w każdym bądź razie odłóżmy na stronę. Opowiedzcie mi coś o waszej Warszawie... miasto jakoby raczej posępne, co?
— Miasto jak miasto. Słońce i lato, to wesołe, bez słońca i jak plucha — smutne... zależy jak dla kogo... ja się tam urodziłem, dla mnie miłe.
— Tak, to prawda — wiecie... Ale te wasze, „dorożki“, „piętra“, „czajniki“... ten wpływ moskali, co?
Ale Kamil już nie odpowiedział, tylko opuścił głowę i patrzył na swoje palce, które rozcapierzał i chował