Strona:Zbigniew Uniłowski - Dwadzieścia lat życia t1.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ście, był szablonowo podobny do wszystkich obrazków przedstawiających chłopców od szewców. Rozczochrany i pomazany, o sprytnej ale nieinteligentnej twarzy. Obaj pogrążeni byli w cichej robocie i w świetle lampy wyglądali jak odprawujący jakieś magiczne gesty. Biła od nich bezmyślna, kojąca prostota.
Od kuchni, światło niewidocznej lampki padało na poruszające się lekko, czerwone zasłony od alkowy. Krzątała się w tej okolicy znajoma już Kamilowi Piszczkowa, osoba o drapieżnym wyglądzie i oczach podpuchniętych trochę jak po śnie; jakby kto dwie śliweczki wsadził w ciasto. Była ściągnięta w pasie fartuchem i miała bufiastą bluzkę; wyglądała jak osa, ale zachowanie jej było raczej potulne. Kiedy podchmieleni mężczyźni przywieźli Kamila, zaprowadziła go do okna i powiedziała łagodnym szeptem, jak się mówi do dzieci: „Wyglądaj sobie na podworzec... o, widzisz kurka... wróbelek“... Ale Kamil popatrzył na podwórko okiem znawcy, skonstatował, że jest ono okropne i odpowiedział, że usiądzie sobie w kącie i tam poczeka na tatusia. W czasie tej rozmowy dwaj szewcy przyglądali się Kamilowi z senną ciekawością, z wyciągniętymi szyjami i dopiero kiedy przyszli do wniosku, że już wypatrzyli co było do wypatrzenia, skurczyli szyje jak dwa ogłupiałe ptaki i zwiesili nosy nad robotą. Piszczkowa powiedziała łagodnie: „Siedź sobie dziecko, siedź, a ja pójdę do blachy“.
Zegar zaszemrał pod sufitem, zachrypiał kilkakrotnie, znów zaszemrał i umilkł. Kamil ocknął się nieco z drętwoty, zachciało mu się przejść trochę, ale bał się, że szewcy zwrócą na niego uwagę, nuż zaczną