Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się naprzód, nogi straciły linję i łydki pokryły się guzami rozszerzonych żył. Ciało nie ma barwy, pokryte jest włosem, a przytem skłonny jestem do zadyszki. A przecież nie jestem stary, mam dopiero czterdziesty drugi rok. Brzydki jestem... brzydki, ale szczęśliwy, że mam tak pięknego syna. Chodź, rozłożymy pled i leżąc, będziemy gawędzić, grzejąc się na słońcu.
Nadzy, trochę znużeni, ułożyli się na plecach, poddając promieniom słońca twarze z przymkniętemi oczyma. Zdaleka, z nad obydwóch brzegów rzeki, dolatywały ich wesołe głosy kąpiących się ludzi. Wysoko, grzbiet gór ciągnął się brunatnem pasmem i ginął na horyzoncie. Pośrodku Glogoard i Swonbe błyszczały maleńkie dachy Lantory, łaskawie ujęte słońcem. W powietrzu pachniało niedzielą i odpoczynkiem. Od Lantory biegł wdół, aż tu, do rzeki, wąski, popielaty pasek drogi. Dom sędziego Lubocza wyłaniał się z pośród minjaturowych zarośli. Daleko pasące się owce dzwoniły monotonnie i cicho dzwonkami. Błogość i leniwe rozmarzenie ogarniało mieszkańców tego szczęśliwego zakątka. Wszelkie głosy rozpierzchały się, nie przerywając ciszy letniego, niedzielnego rana.
Hirfel obrócił się na bok. Tespis rozchylił czerwone wargi, niby kielich o dnie z nieskazitelnie białych zębów, ściągający do wnętrza słodkie, jasne powietrze. Ojciec począł gładzić swą dużą, pulchną dłonią ramiona syna. Przesuwał rękę wzdłuż ciała chłopca, pieszcząc kolana jego i lędź-