uśmiechnęła się tylko i wyszła. Pili z apetytem chłodną, owocową zupę. W gęstwie dzikiego wina ćwierkało i trzepotało ptactwo. Przelatując, furczały jak małe, kolorowe pociski. Tespis odsunął filiżankę.
— Ojcze, a co do Mileta, to proszę, zostaw go w spokoju. Wiesz, że nic złego mi nie zrobi, a przytem cóż — jest stary i samotny.
— Już ja to załatwię.
Lera wniosła pieczywo i sałatę. Ustawiając chleb, oliwę i sól patrzała na Tespisa. Wreszcie rzekła:
— Wszyscy Święci! I poco ta matka umarła? Mówiłam przecie wyraźnie, pamiętam, powiedziałam tak: że szczęścia starczy na całe życie. Że też Panu Bogu nie szkoda dawać na ziemię takich śliczności jak panicz Tespis. To nie, ona sobie poszła. — Widać zamało była wierząca.
— Lero, Lero, proszę cię — nie mów tak wiele. Zostaw, o, już mamy wszystko, możesz odejść.
— Bo pan starszy nie lubi wspomnień. Aby już życie było nie dużo warte bez wspomnień; chociaż smutne, ale lepiej niech będą. Idę, idę, tylko jeszcze słodkie przyniosę.
Jedli w milczeniu. Ojciec marząco patrzał na syna. Tespis w zamyśleniu bawił się szklaną solniczką. Skończyli jeść i Hirfel powiedział:
— Chętnie się prześpię trochę, a ty co będziesz robił?
Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/53
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.