Przejdź do zawartości

Strona:Zbigniew Uniłowski - Człowiek w oknie.pdf/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

działbym, że mnie niema w domu, — gorzej trafić nie mógł? — prawda Pimonie? — Jestem pełen natchnienia, — ale trudno, proś go, lecz, — na łaskę mego protektora — nie nazywaj go poetą, — jego wiersze są, jak woda, w której w tej chwili nogi mam zanurzone, — proś go więc — tego tam — Tespisa.
Tespis wszedł krokiem spokojnym i dumnie, lecz uprzejmie skłonił się Karaifowi. Sandały jego zakurzone były, a płaszcz poplamiony w miejscach wielu. Był to człowiek ubogi.
— Witaj szczęśliwy synu muz — powiedział Karaif. — Hej, czyż wczoraj spodziewałem się, że w dniu dzisiejszym powitam gościa, tak duszy mej bliskiego. — Siadaj wielki Tespisie obok mnie, na tapczanie i rozsyp perły wymowy swojej, a może ja się czegoś nauczę. — Ty zaś, Pimonie. — zostaw nas samych i poleć pachołom, aby przynieśli wino i brzoskwinie, oraz tkaninę miękką, dla wytarcia nóg moich. — Mów więc, Tespisie boski, bowiem przez gadulstwo wrodzone nie pozwoliłem Ci dojść do słowa.
Tespis usiadł skromnie na brzegu tapczana i patrząc na swe, zdarte nieco, sandały, — począł mówić:
— Przesyłam ci — Karaifie, swe poetyckie pozdrowienie, lecz, — nie jest ono głównym powodem mej wizyty, pragnę...
— Oh, pozwól, że ci przerwę; — słowa Twoje,