Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pszenicy. Te czarne placki nagiej ziemi pośród skołtunionej flory brazylijskiej sprawiają wrażenie jakiejś paskudnej choroby, która niszczy bujną czuprynę puszcz i zarośli. Po obu stronach drogi teren staje się coraz dzikszy, daleko ciemnieją posępne, obrosłe lasem wzgórza. Coraz częściej zrywają się spośród gałęzi drzew stadka, to znów po dwie i trzy — papugi; wrzeszczą brzydko, trzepocąc szybko skrzydłami. Czasem przesunie się przed oczami masywny krzak banana z kiścią zielonych owoców. U końca tej kiści coś do złudzenia przypominające serce, ciemnoczerwone, matowe. Serce ofiarne.
Słońce grzeje duszno, nie widać go wyraźnie na niebie, różowieje bezkształtną, chorowitą plamę na tle wyblakłego i bez chmur oblicza niebios. Dzwonki, poruszane szyjami ciągnących nas bydląt, tną nerwowo powietrze. Trochę leżę, to znów siadam, jest mi gorąco, rozsadza mnie coś odwewnątrz, czuję w sobie jakieś jady. Tak podle zresztą miewam się już od paru miesięcy, powiadają że to aklimatyzacja. Ospowata twarz Grzeszczeszyna także pokryła się kroplami potu, wygląda teraz kostropato, niechlujnie. Jest zajęty rozmową z Ukraińcem, ciągle coś mówi, wypytuje. Rozmyślam o czasie, cóż to za bujda straszliwa wymyślona przez nas, przecież to nic nie znaczy, raz za krótko, raz za długo, teraz naprzykład dłuży mi się w lepką, nieskończoną nitkę, tu na tym wozie. We łbie mam wodę, myślę bzdury. Poco ja teraz jadę? Co ja tu robię? Co to za zajęcie dla mnie obijać się w tej budzie na kołach. Co! Wojna! Ucieczka! Muszę, do jasnej cholery!
Widać muszę, skoro jadę. Lecz żaden ze mnie dzielny podróżnik. Histeryczna, warszawska, kawiarniana wywłoka!
Odwraca do nas swoją czerwoną twarz Ukrainiec i radzi, żeby zostawić broń, jaką mamy, u księdza w Prudentopolis, bo tam dokąd jedziemy, aż do Hervalzinho, — krąży lotna policja z Benjaminem Branco naczele, odbiera wszystkim broń,