Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu tę stratę. Jakieś cztery kilometry za miastem, Grzeszczeszyn poprosił aby chwilę poczekać na niego, sam pobiegł do pełnego wrzasków dziecięcych budynku, przywitał się tam na ganku z wiotką postacią kobiecą, chwilę stali, on coś zapisał, potem ona odprowadziła go do furtki, i teraz zobaczyłem pannę Genię. Kiwnęła do mnie ręką, przechyliła głowę z leniwym uśmiechem na twarzy. Kiedyśmy ruszyli, patrzyłem na nią, w jej błękitne oczy pełne uśpionych, dziewczęcych tęsknot. Odwróciłem się i spotkałem tuż za sobą zmętniałe i kleiste oczka Grzeszczeszyna, wpatrzone we mnie ze śmieszną badawczością.
— Ja ją kocham, tę pannę Genię — wyszeptał spierzchniętemi wargami.
Wyraz twarzy miał idjotyczny, jego wyznanie obruszyło mnie. Czyż myśli — dureń — że mnie to cokolwiek obchodzi. I mówi mi takie rzeczy w tej karosie, w Brazylji, w słońcu. Potnik — psiakrew! Robił na mnie wrażenie starego potnika.
Jechało się tak po cygańsku, wesoło. Ukrainiec wykrzykiwał, nie miał nawet bata, bo w Brazylji rzadko się używa bata; muły wcaleby od tego prędzej nie biegły; lubią się wlec powoli. Czasem, z górki, ruszały trochę prędzej. Droga była dość szeroka, zarosła po obu stronach drzewkami splątanemi z krzewami i trzciną — takuarą. Ciągle jeszcze było mało egzotyzmu, czasem samotna palma. Mijały nas czasem wlokące się ciężko karosy, pozostawiając na mnie atmosferę nużącej, powolnej podróży, zaniku energji. Powożący kabokle byli przeważnie w portkach tylko i koszuli, w wielkich, słomianych kapeluszach na głowie. Styłu, za pasem tkwił długi czasem na łokieć nóż — fakon. Pozdrawiali nas skinieniem głowy, czasem który powiedział „bom dia“. Po dwóch godzinach jazdy, zatrzymaliśmy się przed przydrożną wendą. Ukrainiec kupił milji — kukurydzy dla koni, zaprosił nas do środka i wendziarz postawił przed nami półszklanki wódki z błękitnym kolorkiem nafty. Pijcie, powiedział do mnie Ukrainiec. Popatrzyłem z de-