Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oh, oh... Co pan znów taki jakiś, przecież jażem tego lianu nie powiesił... worek panu spadł to zawołałem...
Ręka z batem aż mi zadrgała, żeby strzelić tego łajdaka przez pysk. Miał wytłumaczenie tym workiem, ale jasne jest, że lian również widział. Przestał się śmiać i mówił, jąkając się:
— Panie... tylko niech pan się nie zapomina... lepiej niech pan się zastanowi przed swym czynem... w podróży tak się nie godzi!.. Ja... bo worek....
Zsiadłem z konia i przymocowałem worek wtyle siodła. Grzeszczeszyn ścinał fakonem zwisające liany i mówił:
— Patrz pan, o! już jej nie będzie... Nie trzeba być takim porywczym... O, już cholera ścięta!
— Wsiadłem i podjechałem do niego.
— Panie Grzeszczeszyn! Pomijam to, że mógł mnie pan przyprawić o kalectwo, a tutaj niema warunków do leczenia. Ale ja pana obserwuję. I jeśli jeszcze raz przyłapię pana na jakiejś złośliwości w stosunku do mnie, to nie będę pana bił batem, tylko zastrzelę pana. W każdym bądź razie uważaj pan i staraj się w razie czego bronić.
Mrużył oczka i dłubał w uchu. Zaznaczyć muszę, że temu co mówiłem, przysłuchiwał się starszy Sawczuk. Zwróciłem się jeszcze do niego:
— Będzie pan łaskaw pamiętać, że otrzegałem pana Grzeszczeszyna wobec pana.
Sawczuk odpowiedział:
— Ja to wszystko widziałem i za taki kawał już jabym się rozprawił z tym, coby mi to zrobił. I zamiast ratować pana, jeszcze się śmiał. Tak nie idzie, nie!
Ale cóż! Skarcony rozglądał się po wąskich ramach puszczy i gwizdał. Co do mnie — byłem rozeźlony. Upalna i mozolna przeprawa, wypadek z lianem i mina tego faceta; wszystko to wytworzyło we mnie jakieś toksyny... słowem, mógłbym tego Grzeszczeszyna zarzynać tępym nożem. Nadomiar, pikada znów