Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

waną miną stałem rozkraczony nad błogo mrużącem oczy bydlęciem. Przelazłem przez niego, odwrócił ode mnie łeb z wyniosłą pogardą i rozwalił się jeszcze wygodniej. Nie lubię być przedmiotem czyjejś wesołości, toteż bezradnie, w gniewie, przysłuchiwałem się docinkom kolonistów.
— Połóż się pan obok niego! — krzyknął podochocony ogólnym nastrojem Grzeszczeszyn.
Przyjrzałem mu się uważnie i zaraz umilkł. Podszedł starszy Sawczuk i powiedział:
— Czyj to bur? Dąbskiego... Zwierzęta są pomęczone, trzeba będzie panu dać konia. Weź pan sobie tego, co wczoraj chorował, to dobry koń!
Chwyciłem uzdę i podbiegłem do pojącego się konia. Bura rozsiodłałem, wymierzyłem mu solidnego kopniaka. Wstał i z gracją podszedł do strumyka. Tropa ruszyła naprzód i siodłając konia, przez chwilę zostałem sam na ścieżce. W obłokach muszek, odpędzając natarczywe bąki, stałem pełen zapiekłego gniewu i zniechęcenia. Nad błotem koło strumyka krążyły barwne motyle, niby skrawki perkalu. Niechętnie, z obolałemi lędźwiami, wgramoliłem się na konia i szybko ruszyłem naprzód. Dogoniłem tropę i pogrążyłem się w monotonję jazdy. Nagle droga zrobiła się okropna. Zwierzęta brnęły po kolana w błocie, człapały pod górę, obsuwały im się kopyta. Bury z kalgierami kładły się na suchszych miejscach i bite, z trudem wstawały. Rozpoczęło się piekiełko. Siodła obsuwały się, ludzie poprawiali je, wkońcu wielu zeszło i piechotą prowadziło konie za uzdy. Pikada tak porosła, że trzeba było ciąć gałęzie fakonami. Wkońcu wszyscy pozsiadali z koni, bo na wysokości piersi rosły pnącza i uniedostępniały jazdę, zawadzając o głowy. Po godzinie takiej jazdy pod górę, koń mój pokrył się płatami piany i robił bokami. Zatrzymałem się, abyśmy odpoczęli i przez ten czas tropa tak się oddaliła, że już nawet nie słyszałem odgłosów. Spojrzałem wgórę. Ledwie