Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

końce łodyg uderzały po twarzy i szarpały ubranie. W pewnem miejscu przerzedziło się i zaczęliśmy zjeżdżać w rozległy jar, pochyłą, zawaloną korzeniami ścieżką. W skwarnej i sennej ciszy wyłoniła się spomiędzy krzewów nędzna szopa, przed którą stał brodaty, dziko obrośnięty człowiek w portkach i koszuli. Wiało od niego samotnością i niesamowitem opuszczeniem. Przesłaniając dłonią oczy od słońca, patrzył na nas, wyprostowany, nieruchomy. Zagadnąłem jadącego przede mną Bełcika, kto to jest, ten pustelnik. Odpowiedział mi, że to trędowaty. Po chwili straciliśmy go z oczu. Groza była w tem obojętnem ominięciu nieszczęśnika. Znów wchłonął nas cuchnący jednocześne zgnilizną i surowizną, mroczny, przesłaniający zrośniętemi konarami — las. Podenerwowane parną dusznością i kąsaniem owadów zwierzęta, zbaczały z drogi, zaszywały się w zaroślach, dzwoniąc niewidzialnie dzwonkami u szyj. Ten i ów z jeźdźców parł konia w gęstwę, płoszył uciekinierów, podróż stawała się opieszała i mozolna. Bury zawadzały kalgierami o drzewa, wciskały się między nie, nie mogąc ruszyć dalej, kalgiery się obluźniały, trzeba było schodzić z koni, poprawiać. Ludzie obcierali chustkami pot z twarzy i karków, a wabione potem, małe muszki, oblepiały policzki i nie płosząc się, ginęły pod rozcierającą je dłonią. Byłem tak zajęty mnóstwem dolegliwości, ciągłem poprawianiem się w siodle i opędzaniem od owadów, że nie było wprost czasu nudzić się monotonją tej drogi. Za koszulę przedostały mi się paprochy ze zwisających gałęzi i świerzbiły rozgrzaną skórę. Bardzo rzadko mignął się ptak i poza rojem owadów nie widziało się innych stworzeń. Ścieżka się rozszerzyła i stanęliśmy nad małym strumykiem. Tropa tłoczyła się, pijąc wodę. Niektórzy pozłazili z koni, poprawiali siodła, i podciągali popręgi. Byłem tak zmęczony i odurzony dusznością, że nawet nie chciało mi się złazić z bura. Chciał pić, ale nie mógł przedostać się do wody, więc narazie osunął się spokojnie na ziemię, niby wielbłąd. Z niezdecydo-