Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mówił Słonik, czuło się czystość i godność myśli przyzwoitego gospodarza i człowieka, którego naturalność stosunku do życia, jest czemś niezmiernie solidnem i rozumnem. Opowiedział mi jak tracił i jak dorabiał się. O Polsce wyrażał się bez obłudnej ckliwości, twierdził, że jest Brazyljaninem polskiego pochodzenia, że pewien zapasik sentymentu i ofiarności do rodzinnego kraju ma, ale właściwie Brazylja, która go kilkadziesiąt lat po macierzyńsku traktuje, daje mu wolność i poczucie człowieczeństwa, i dobrobyt, — ta właśnie Brazylja jest rzeczywistą jego ojczyzną.
Obiad był obfity, smacznie przyrządzony i czysto podany. Ale fale skwaru przypływające z otwartych okien, zmuszały do szybkiego oddychania ustami. Wszyscy byliśmy jacyś rozprażeni, czerwoni i spoceni na twarzach, ubranie uciskało ciało, a tu zamiast gdzieś odpocząć, należało pójść na zebranie do szkoły. Właśnie było południe, solidna kanikuła niedzielna; wyjrzałeś z domu, rozejrzałeś się i od tego co widziałeś serce ci się ścisnęło dziwnym bólem. Zagrody tonęły w rozczochranej, zrudziałej gęstwie krzewów, nad tym wypłowiałym światem snuła się melancholiczna, wapienna i przejrzysta mgiełka: wszystko zdawało się dyszeć w męce jednostajności, niby coś, co rwało się do życia, a co leżało powalone uciskiem spływającego z nieba żaru. Ani żywej duszy, sama skwarna cisza i udręka. Czerwone pasemko drogi smużyło się w oddali. Suchą, porosłą badylami ścieżką wyruszyliśmy w stronę czystego i kształtnego budynku szkolnego. Szliśmy w milczeniu, oszołomieni gorącem: małomówna czwórka objedzonych ludzi. Opadły mnie refleksje i wstydy. Nie powinienem się był wczoraj tak unosić; należało raczej wymownem milczeniem dać im do zrozumienia, że nie podoba mi się co mówią i wyjść bez awantur. Koło budynku szkolnego ożywiło się. Przychodziły kobiety z dziećmi na rękach, szły dziewczęta w kolorowych sukienkach z kwiatkami we włosach, w białych pończochach