Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, to ja nie wiedziałem, że pan Grzeszczeszyn taki macher od damki... ile pan zapchnął temu panu?
Niestety, właśnie sytuacja była taka, że ja miałem dwie damki a Grzeszczeszyn cztery pionki na linji tych damek. Napiliśmy się szimaronu, Grzeszczeszyn przegrał jeszcze raz w obecności Dąbskiego, który wstał i powiedział:
— A, to tak... no to z panem zagram wieczór.
I wyszedł. Zaproponowałem, żeby przerwać i pójść się trochę przejść. Grzeszczeszyn wstał, uśmiechnął się mdło i boleśnie, ja poszedłem naciągnąć buty, przyczesałem się i wyszliśmy na ulicę.
— Idźcie odwiedzić Brzezińskiego, on mieszka koło kościoła, zapytajcie się, to wam pokażą! — krzyknął za nami Dąbski.
Zaproponowałem Grzeszczeszynowi żeby wstąpić do wendy i napić się piwa. Na miasto opadł zmierzch i chłód, słychać było czyste odgłosy zdaleka, krzyki dzieci, dźwięk gitary i smutny śpiew. W wendzie stało kilku interesantów; kaboklo oglądał fojsę, naciskał ostrze paznokciem aż dźwięczała. Dwuch piło w kącie piwo i półgłosem rozprawiali. Wenda pachniała charakterystycznym zapachem wszystkiego, za ladą, koło drzwi stał winchester, kręcił się tam także wysoki, opalony blondyn, Niemiec, z którym sobie uciąłem pogawędkę na temat tego miasta, popijając piwo. Przy pożegnaniu podaliśmy sobie nawet dłonie. Poszliśmy ulicą podgórę, w stronę kościoła. Minęliśmy spacerowiczów, może z dziesięciu mężczyzn, palących i rozprawiających głośno. Kilku z nich miało na sobie kurtki pyjam, które dziwnie nie licowały z dolną częścią stroju, z szerokiemi spodniami, wpuszczonemi w cholewy butów z ostrogami, z solidnemi, skórzanemi pasami na brzuchach. Usunęliśmy się pod płot, bo właśnie zgóry nadjeżdżał galopa, na koniu, jeździec w wielkim kapeluszu; czarnooki, powieściowy. Skończyła się pochyłość i ujrzeliśmy samotny, drewniany, na