Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zaczepiać. Dąbski z chłopakiem głośno przemawiali się o coś z Potyrałą, chłopak podskakiwał, okręcał się na pięcie, też nic mi do nich. Wiaterek śmieci poganiał, kury sennie gdakały, obie papugi skulone i nastroszczone siedziały na herwowem drzewku, chwilę wypatrywałem małpy, wkońcu postanowiłem pójść na śniadanie. Przy płocie stał Wójcik z trzema końmi, więc podszedłem do niego:
— Szarawo dzisiaj jakoś — zagadnąłem.
— A to i lepiej bo będzie wam chłodniej jechać. Ja tu myślę czy te habany związać czy jak, bo jeszcze mi nie pójdą!
— Niech pan je weźmie na linkę i trzyma przy siodle swojego konia, to najprościej!
Posłuchał mojej rady, kiwnął głową, ale ja nie byłem zadowolony, że się w to wtrąciłem. Niesmak, ironja... co ty mieszczuchu o tych sprawach możesz wiedzieć!
— Bardzo żałuję, panie Wójcik, że się musimy rozstać — odezwałem się z przekonaniem.
Położył mi rękę na ramieniu i pokazał swoje nieładne zęby w miłym uśmiechu.
— A, jeszcze się tam kiedy spotkamy... w Kurytybie, albo bodaj i w Polsce! Jak się pan tak przejedzie selwą, poje byle czego, ochwaci tym przereklamowanym egzotyzmem brazylijskim, to pan dopiero uzna piękność tamtego kraju. Ludzie — panie — zachwycając się Brazylją mają na myśli Rio de Janeiro, a Rio ma niewiele wspólnego z interiorem, jest piękne, a więc całkowicie inne... Bądź pan zdrów! trzeba mi ruszać, bom tam żonę i dzieci zostawił... Szkoda, że nas wczoraj ta burza chwyciła, bobyśmy pojechali lepiej zobaczyć Faxinal, — chociaż, djabła tam! wszędzie on jednaki!
I pojechał sympatyczny pan Wójcik, a ja poszedłem do izby, począłem jeść i pić w oćmie, wprost przykry samemu sobie. Przez otwarte drzwi gapiłem się na podwórze. Dąbski krzątał się koło koni, rozsunął im równo kukurydzę w żłobie,