Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie jestem bardzo rad, że pan tu przybył, bo może pan tę miejscowość ukazać w niepochlebnej formie swoim czytelnikom, a jednak w tej pozornej ospałości coś się dzieje; słyszał pan wczoraj, że walczą, a walka jest twórcza... chodzi nam o podniesienie poziomu życia tutejszego kolonisty, należy go wychować, uzyskałem pewne wpływy, posiadam plan... Gdyby też postarał się pan to zrozumieć!
— Obawiam się że przypisuje mi pan zbytnie zainteresowanie się temi sprawami, a w gruncie rzeczy są mi one dalekie — odpowiedziałem. — Jeśli będę opisywał, to tylko swoje wrażenia i rzeczą czytelnika jest wierzyć mi lub nie. Wolę nawet, aby mi pan nie wyjawiał swego planu, bo ja przejadę tędy, wrócę do kraju i napewno zapomnę o szczegółach.
— A przecież musi pan zebrać pewien materjał literacki?
— Z ogólnych wrażeń wyciągnę wnioski i będzie to w mojem pojęciu najrzetelniej przedstawiony obraz, nie mogę się niczem sugerować.
Bawił się sygnetem na palcu. Nasza rozmowa miała charakter sztucznej powagi. Poco?
Wstałem aby się pożegnać. Suchodolski zdawał się być zawiedziony. Chciał pewnie, pod pretekstem wyłuszczenia pewnych spraw, przedstawić swoją działalność i władzę. Żegnam się i wychodzę razem z posykującym Grzeszczeszynem. Szpila jaką mu zaaplikował Suchodolski dawała mu się ciągle we znaki. W wendzie kupił dwie garści cukierków, pakował je do kieszeni ze zbolałą miną. Srokoń jeszcze raz zaprosił nas na wieczór.
— To porządny chłop, ten Suchodolski, szepnął Grzeszczeszyn, kiedyśmy wlekli się niby dwaj maruderzy przez upalną pustkę placu.
Bezwolnie pozwoliłem się zaprowadzić do szkoły. Weszliśmy do sali. Stachurski rysował figury geometryczne na tablicy, dzieci wstały i grzecznym chórem odpowiedziały nam: — dzień-