Strona:Zbigniew Uniłowski - Żyto w dżungli.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Z Kurytyby — stolicy stanu Parana w Brazylji — zdarzało mi się wiele razy wyjeżdżać w głąb kraju komicznym pociągiem z zasapaną — niby tłusty kucyk — lokomotywą, z małemi wagonami, rozstrzęsionemi w czasie jazdy. Na peronie trzeba było się zjawić o siódmej rano, z niesmakiem w ustach i czadem w głowie naskutek wczesnego wywleczenia się z łóżka. Szarość i chłód stacyjny stwarzał tutaj nastrój mrocznej wilgoci, ale kiedy się powiodło wzrokiem wzdłuż toru, raptem podłe samopoczucie opadało ze mnie jak łachman, bo tam dalej działo się coś bardzo ślicznego; wschodziło słońce oślepiającą bryłą jasności; samotna — wiecznie ta sama — palma drżała smukłem srebrem w namiętnej i już upalnej, poczynającej się sile, i myśl, że pociąg ruszy ze mną prosto w tę kipiel kolorów, stwarzała gwałtowną chęć jechania natychmiast! To prawda, że tam dalej nic się nie działo, doznawało się jeszcze jednego zawodu przy zetknięciu z naturą w Brazylji. Słońce stawało się suche i białe, kolory ginęły, palma traciła swą dziwność, pociąg mijał domki ziejące smutkiem i brudem, jakieś fabryczki, ludzi stojących na drogach i głupio wgapionych w rozdzwonioną, parskającą lokomotywę. W wagonie zaczynało się przewalać wściekłe gorąco, razem z kłębami czerwonego pyłu i sadzy. Zawsze jednak doznawałem pewnego wrażenia, natomiast dziś wszystko maże się i pulchni w uporczywym deszczyku, zasila on jeszcze jadowitą, kurytybską wilgoć, razem z nią przenika odzież i ciało, nawet duszę. Z tą wilgocią, to jest tak jakoś... że wiatry przynoszą parę od mórz, uderzają one o łańcuch gór i... Nie jestem uczony w tej materji!